(Mistyk: Łukasz „Klecha” Sokołow, naukowiec: Lidija „Bystra” Gawriłow, przemytnik: Andriej „Szczur” Smirnow)

Wataha zmutowanych wilków skręciła w lewo. Jej przywódca – wilk o czarnym futrze – zawył, wyczuwając ofiarę. Około dwadzieścia ledwo widocznych na tle ponurego otoczenia sylwetek ruszyło za nim, przyspieszyło i wkrótce zniknęło za budynkami gospodarczymi obserwatorium emisji. Lidija mogła się założyć o trzy dyplomy, że w okolicy kryło się więcej takich bestii. Odłożyła lornetkę i zeszła z niewielkiego wzgórza, na którym urządziła sobie punkt obserwacyjny.

Znudzony do granic możliwości Andriej Smirnow zwany „Szczurem” podniósł wzrok znad amerykańskiego magazynu, który właśnie czytał. Albo pożerał wzrokiem, ale tego Lidija wolała nie sprawdzać. Jego AK–74 stał oparty o kamień dobre trzy metry od właściciela.

– Śpieszy ci się na tamten świat? – spytała ze złością Lidija.

– Skąd ta agresja, Gawriłow? Wataha odstraszyła wszystkie drapieżniki, więc sobie odpoczywam. – Smirnow spojrzał na wykrzywioną gniewem twarz kobiety. – Złe wieści?

– Potrzebujemy albo armii, albo nowego planu – odpowiedziała ponuro.

– Albo jego?

Da. Wszystko łatwiej podzielić na trzy osoby niż na całą armię. Stary bunkier, który nazywali zajazdem, był niezwykle zatłoczony. Nowi obracali się wśród weteranów, Wilk – legendarny szperacz – rozmawiał przy barze ze Sknerowskim, właścicielem zajazdu. Obaj przerwali w pół zdania, by powitać Lidiję i Andrieja skinieniem głowy. Bystra uśmiechnęła się, a Szczur zasalutował prześmiewczo. Zanim Wilk, były wojskowy, zdążył zareagować na tę prowokację, jego uwagę zwróciło zamieszanie przy jednym ze stolików i zaczął krzyczeć na siedzącą tam grupę szperaczy.

Para odeszła od głównej izby i skierowała się w stronę stromych schodów prowadzących do odosobnionego pomieszczenia z tyłu. Kiedyś było ono magazynem, który niedawno przerobiono na kaplicę. Panowała tam upiorna cisza, a pomniejszy artefakt, nieforemny kawałek bursztynu, oświetlał tylną ścianę pomieszczenia. Na ścianie tej wisiał duży symbol delty zrobiony z dziesiątek katolickich i prawosławnych krzyży, a także symboli innych religii. Lidija spojrzała na niego. Zdawał się przyciągać ją do siebie coraz bliżej, aż zorientowała się, że stoi tuż przed nim. Nie pamiętała, żeby tam podchodziła.

Bljać! – głos Szczura zmącił atmosferę powagi. – Chyba wlazłem w…

– Cisza! – rozległ się głos z ciemności.Od strony ściany zaczął wyłaniać się zarys postaci powoli wkraczającej w pomarańczowy blask. Był to przysadzisty mężczyzna, którego twarz zakrywała materiałowa maska, a nagi tors okrywała obszarpana peleryna.

– Jak śmiecie zakłócać spokój w tym świętym miejscu? – wrzasnął.

– Spokojnie, Sokołow, to my. – Andriej oparł się o ścianę, próbując wyczyścić but. – Jest interes do zrobienia. Niezła pelerynka, ile za nią chcesz?

– Nie jest na sprzedaż. Sam ją zrobiłem ze skór stworzeń, które grasują w Zonie. – Klecha podszedł do artefaktu i położył na nim dłoń, osłabiając jego blask. – O jaki interes chodzi, Lidijo Iwanowno Gawriłow?

Lidija mrugnęła i odwróciła wzrok od symbolu.

– Wybieramy się do obserwatorium emisyjnego. Mamy wszystko co potrzebne, ale pojawiła się niespodziewana komplikacja.

– Do rzeczy, Gawriłow – warknął Klecha. – Duchy Zony się zbierają.

– Wilki, Sokołow. Wilki – powiedział Szczur. – Olbrzymia wataha głodnych, zmutowanych wilków z cholernie wielkim, czarnym basiorem na czele.

Sokołow zwrócił się w stronę Andrieja, wyraźnie zainteresowany.

– Czarny samiec alfa! – wymamrotał. – Nareszcie znaki się zgadzają! Pójdę z wami.

– Dzielimy się po równo? – spytał Andriej. – I oczywiście dwadzieścia procent dla mojego pasera.

Otoczeni pomarańczowym blaskiem artefaktu dla przypieczętowania umowy podali sobie ręce pod błyszczącym symbolem Zony.

***

Stali w ciszy na wpół ukryci za drzewami o pożółkłych liściach, znajdowali się około kilometra od celu.

– Mogę już je zastrzelić? – spytał Andriej, patrząc przez celownik karabinu. – Albo jego? Lidija zignorowała go i po raz kolejny sprawdziła obliczenia.

– Musimy się śpieszyć, jeśli chcemy się przedostać przez lodowy ogród. To ta anomalia, która zagradza nam drogę do… – Lidija wskazała na dalekie budynki obserwatorium emisyjnego.

– Którą dokładnie przestudiowałam, żebyśmy mogli się tam dostać…

– Tak, tak. Jesteś niesamowita. A teraz zamknij się i patrz! – Andriej wskazał na ponury pas ziemi pomiędzy nimi a obserwatorium. Z oddali dawało się dostrzec samotną postać Sokołowa siedzącego na kamieniu, charakterystyczna peleryna mężczyzny trzepotała na wietrze. Lidija wyjęła lornetkę.

Szara postać wyłoniła się z zarośli i powoli stawiając łapę za łapą, zbliżyła do Sokołowa. Wilk obnażył zęby i Lidija potrafiła bez trudu wyobrazić sobie warczenie wydobywające się z jego gardła. Sokołow nie ruszał się, a wokół niego pojawiało się coraz więcej wilków. Węszyły, ale nie atakowały. Wreszcie, upewniwszy się, że jest bezpiecznie, pojawił się lider watahy. Wielka, czarna bestia wielkości kuca z paskudnymi, niedoleczonymi poparzeniami na boku. Klecha powoli rozpiął pelerynę, która osunęła się na ziemię, ukazując poparzone plecy mężczyzny. W ciele umieszczony miał artefakt: błyszczący, zielonkawy ślimak pulsujący w rytmie bicia serca Sokołowa.

– Co do… – zaklął Andriej. – Gawriłow, może powinniśmy, no wiesz, iść dalej bez niego? Lidija patrzyła z chorobliwą fascynacją, jak alfa prowadzi wilki do Klechy. Nie obnażały już kłów. Wyglądały, jakby… słuchały.

– Lidija?! – Szczur wstał. – Jestem miejscowym ekspertem od interesów i ogłaszam, że umowa z Sokołowem jest już nieważna.

– Tak – zgodziła się Lidija.

Nie mogła nie zauważyć, że zarówno Klecha, jak i wszystkie wilki, patrzyły prosto na nią.

– Wiejemy? – zasugerowała.

Tak zrobili.

Przebiegli przez zarośniętą równinę, depcząc trawę i potykając się o kamienie. Za nimi, w zupełnej ciszy, podążały wilki. Klecha szedł powoli, a obok niego czarny wilk. Gdzieś po drodze Lidija zgubiła strzelbę, ale nie odważyła się odwrócić. W którymś momencie Andriej ją wyprzedził. Z trudem łapiąc oddech, czując palący żywym ogniem ból w mięśniach, chciała krzyknąć, ostrzec go… Wbiegł prosto na pozornie zwyczajny teren przed wejściem do obserwatorium. W powietrzu utworzył się sopel, potem kolejny, dziesiątki, tuziny! Mroźny wiatr przewrócił Szczura, a lodowe noże zderzyły się z jego ciałem, niektóre rozpadając się, inne przecinając miękką tkankę.

Lidija zatrzymała się i zaczęła liczyć. Gdy doszła do dwunastu, zrobiła trzy szybkie kroki, wstępując w szalejącą anomalię. Czuła jedynie chłodny powiew, żaden z odłamków jej nie dosięgnął. Zaryzykowała i spojrzała za siebie. Klecha i wilki byli kilkadziesiąt metrów za nią.

– Duchy Zony się zbliżają, dziewczyno. Twoja nauka ci nie pomoże! – krzyczał Sokołow. Kobieta, wiedząc, że nic nie przejdzie przez aktywny lodowy ogród, nadal liczyła. Dziesięć – cztery kroki, pięć – siedem kroków. Mijając Andrieja, pomyślała, że umowa naprawdę była już nieważna, ale wciąż liczyła. Przeszła przez ogród i poczuła się osobliwie pobudzona. Obserwatorium zapamiętała jako serię zdeformowanych obrazów niczym z sennego koszmaru. Pokoje pełne działającego sprzętu, szumiących komputerów i mrugających ekranów. Ciemne korytarze, po których przemykały szczerzące kły cienie. Spokojny ogród, w którym brzoza z ludzkimi oczami zapłakała na jej widok. Kałuża krwistej brei goniąca ją przez opuszczoną strefę rekreacyjną. Piękny, nagi mężczyzna tańczący wśród kwiatów wielkości drzew. Nie wiedziała, co było prawdą, a co wyobrażeniem. Skupiła się na notatkach, na tym, co zapamiętała.

Wreszcie znalazła się z powrotem przed wejściem do obserwatorium. Trzymała jeden z najlepiej strzeżonych sekretów Zony: zwyczajną kartę magnetyczną, klucz do bocznych drzwi sarkofagu, w którym czekały niewypowiedziane bogactwa. Anomalia lodowego ogrodu osłabła i sprzęt Lidiji, choć uszkodzony, powiadomił ją, że może przejść bezpiecznie. Ani Andrieja, ani Klechy z wilkami nie było widać. Było zbyt cicho… nawet jak na Zonę.

Nagle zorientowała się, co Sokołow miał na myśli, mówiąc o „duchach”. Niebo na wschodzie, gdzie znajdowała się elektrownia jądrowa, miało kolor wypłowiałego od słońca pergaminu, a ziemię poruszały głębokie, rytmiczne wstrząsy. Emisja była blisko.

Kobieta upadła na kolana, a z jej ręki zwisała bezużyteczna karta. Nie było gdzie się schować, poza tym tylko bunkier chronił przed promieniowaniem i innymi śmiertelnymi skutkami emisji. Blask bijący od sarkofagu nasilił się, stając się zbyt jasnym, by na niego patrzeć, a potem cicha fala śmierci przeszła przez Zonę, paląc bezbronne ciała, umysły i sprzęty, zbliżając się coraz bardziej.

Lidija poczuła chłodny powiew, jej ciałem wstrząsnął dreszcz. Wzięła gwałtowny wdech i zaczęła liczyć.

Autor: Janek Sielicki. Tłumaczenie na język polski: Alicja Kierejsza.